facebook Przejdź do treści

Wpływ pandemii koronawirusa na język

Wpływ pandemii koronawirusa na język

Język w naturalny sposób musi dostosować się do nazwania rzeczywistości albo określonych ról, jakie w tej rzeczywistości mamy do zagrania. Każda sytuacja szczególna zmusza język do zapełnienia nowych miejsc. Zmusza nas do tego, żebyśmy wzbogacili język w warstwie czysto informacyjnej a zarazem wywołuje w nas chęć oswojenia, swego rodzaju rozbrojenia odczuwanego niebezpieczeństwa. Często też za pomocą żartów językowych, eufemizmów czy też łagodząc tabu, rozbrajamy trudną rzeczywistość. Rozmowa z dr. hab. Markiem Łazińskim z Instytutu Języka Polskiego, Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Czy obserwuje Pan jakieś nowe zjawiska językowe w okresie pandemii?

Język cały czas się zmienia i dostosowuje do aktualnej sytuacji. W tej chwili mamy do czynienia ze szczególną sytuacją, która w znaczny sposób różni się od tej sprzed dwóch miesięcy, co widać w tendencji wyboru pojedynczych słów czy konstrukcji. Badając język, przyjmuję ujęcie wewnątrzjęzykowe, frekwencyjne. Z tej perspektywy można zaobserwować występowanie słów, z których jeszcze dwa miesiące temu korzystali wyłącznie specjaliści. Dzisiaj każdy wie, co to jest „szpital jednoimienny”. Szpitale specjalistyczne, w tym zakaźne, istniały od zawsze, teraz jest ich więcej i tego słowa używamy częściej. Staramy się opisać sytuację, która wydaje nam się bardzo dziwna i w związku z tym używamy słów, które zastępują słowa opisujące rzeczywistość poprzednią.

Innym przykładem z obszaru współczesnego języka polityki, choć nie tylko, jest coraz powszechniejsze użycie przymiotnika „ekstraordynaryjny”. Jakby nie wystarczyło nam to, że coś jest nadzwyczajne. Żeby nie było wątpliwości, przymiotnik „ekstraordynaryjny” towarzyszy nam od bardzo dawna. Tegoroczny szczyt frekwencji przypadł na okres pandemii, natomiast w zeszłym roku wystąpił w okresie, kiedy o ekstraordynaryjnej sytuacji mówiły władze w związku ze strajkiem szkolnym i organizacją egzaminów. Obecnie o ekstraordynaryjnej sytuacji słyszy się ponownie od rządzących, ale może jest to znak, że słowo „nadzwyczajny”, przestało nam wystarczać.

A inne słowa, które obecnie częściej występują?

Są to słowa nazywające nowe desygnaty, czyli nowe artefakty. Wielokrotnie wzrosła frekwencja słowa „maska, maseczka”. Maska to coś, co bezpośrednio czujemy na swojej twarzy, coś, co nam przeszkadza, doskonale nadaje się na symbol codziennej uciążliwości obecnego czasu. Słowem kwietnia, które wybraliśmy w zespole „Słowa klucze”, jest „maska” a nie opisywane już wcześniej „wirus” czy „epidemia”, które pojawiały się w ostatnim miesiącu częściej. Komentarz Magdaleny Derwojedowej do słowa „maska” dostępny jest na stronie slowanaczasie.uw.edu.pl.

W kontekście obecnej sytuacji korzystamy również z innych, dotąd mniej używanych słów, jak na przykład „infodemia”.

Jest to ciekawe słowo, odzwierciedla zagrożenie innym wirusem, symbolicznym wirusem niesprawdzonych informacji. To niezwykle interesujące złożenie dwóch członów. Równie ciekawe, co słowo „epidemia” w obecnym kontekście. Gdyby wierzyć etymologii, moglibyśmy zauważyć w nim coś pozytywnego. Złożenie „epi” i „demos”, czyli między ludźmi, aktualnie oznacza sytuację, w której między ludźmi przenoszą się zarazki. Na wzór „epidemii” powstała „infodemia” i tak greckie „demos” przestało oznaczać ludzi i przejęło znaczenie zagrożenia. Tworzenie słów jest wyrazem ludzkiej potrzeby, by zorientować się w nowej rzeczywistości.

A wyrazy, dotąd powszechnie używane, które zaczynamy adaptować do nowych warunków? Na przykład „koronaparty”, „koronalia”, „koronagedon”, „koronazakupy”.

Słowo „koronalia” zauważyłem już w chwili, kiedy podjęto decyzję o zamknięciu uniwersytetów i odwołaniu imprez masowych. Trudno wymagać od ludzi, żeby nie przestali żartować z języka (byleby w rzeczywistości pozajęzykowej zostali w domu).

Samo słowo „koronawirus” jest bardzo ciekawe. Po pierwsze to nie ta korona. Po grecku i po łacinie „corona” nie oznaczała królewskiego nakrycia głowy, ale wieniec lub poświatę wokół słońca. Na wzór takiej poświaty został nazwany po angielsku „coronavirus” i dopiero to słowo zapożyczyliśmy do polszczyzny. Gdybyśmy tworzyli je na gruncie języka polskiego, brzmiałoby prawdopodobnie koronowirus z morfemem łączącym „o”. Ale korona królewska to po angielsku „crown”, po niemiecku „Krone”, nie „corona”. Język polski to jeden z niewielu języków, w których wirus wywołuje skojarzenia królewską koroną i można stworzyć metaforę, jakoby koronawirus nad nami panował.

Fakt, że tworzymy nowe słowa z tematem korona są dla mnie zjawiskiem naturalnym. W innych językach przebiegają podobne procesy. Co ciekawe, w tekstach prasowych częściej niż „koronaparty” (zapisywane również rozdzielnie) pojawiają się „koronaobligacje” ‘instrumenty finansowe na czas kryzysu’, a w dalszej kolejności „koronaparty”, „koronaferie” i „koronakryzys” (na podstawie wyszukiwarki tekstów frazeo.pl).

Czy te nowo tworzone słowa pozostaną w języku, czy mamy raczej do czynienia ze zjawiskiem krótkotrwałym?

Sądzę, że większość nie przetrwa. Zniknie, kiedy sytuacja się unormuje, ponieważ są to słowa powiązane z konkretną sytuacją. Zresztą w tej chwili pewnych słów nam brakuje. Weźmy na przykład kwarantannę. Na naszym portalu „Słowa na czasie” było to słowo marca. Dziś pojawiła się potrzeba utworzenia rzeczownika osobowego, oznaczającego osobę, która poddana jest kwarantannie. Obecnie większość z nas pozostaje w samoizolacji, mówiąc potocznie „w kwarantannie”, choć kwarantanna w sensie administracyjnym i medycznym dotyczy tylko części z nas. Zatem jeśli wszyscy żyjemy w czasie potocznej kwarantanny, dobrze byłoby nas jakoś nazwać. Niedawno do słowników angielskich został dodany „quarantiner”. Takiego słowa w polszczyźnie nie ma, można by tylko poetycko użyć słów Juliusza Słowackiego „ojciec zadżumionych”.

Opisując neologizmy czasów pandemii, z jednej strony postawiłbym takie słowa jak angielski „quarantiner”, trwale wzbogacające zasób słownictwa, a po drugiej efemerydy typu „koronalia” czy czeskie „koronasádlo”, do którego w języku polskim można by dopasować „koronabrzuch”. Obżarstwo w czasach kwarantanny czy tęsknota za hucznymi imprezami to są kwestie, o których – mamy wszyscy nadzieję – zapomnimy, choć coś z obecnego słownictwa w języku pozostanie.

A wyrażenia, które powstały jako spolszczone wersje wyrażeń anglojęzycznych, na przykład „social distancing”?

Używanie wyrażeń angielskich, zwłaszcza takich związków składniowych jak „social distancing”, pasuje do nowej terminologii. Język angielski jest często uznawany za język profesjonalny, zawodowy, który zarazem wzbogaca język potoczny. Częstego wplatania wyrażenia „social distancing” w polskie zdania nie uważałbym za błąd, choć można to tłumaczyć jako zachowanie dystansu społecznego. Zresztą duża ilość złożeń z członem „korona” to także model angielski. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu polszczyzna unikała złożeń i skrótowców, kojarzyły nam się z rusycyzmami, dziś czerpiemy podobne wzory z angielskiego.

Czy inne kryzysy, których dotąd doświadczaliśmy, wywoływały podobne zjawiska językowe?

Przykładem takiego słowa może być „kolejkowicz”, wyraz, który pochodzi z lat osiemdziesiątych, kiedy wszyscy Polacy stali w kolejkach. To słowo wcześniej w polszczyźnie nie istniało. Gdy kilka lat temu nagle wzrósł kurs franka szwajcarskiego, posiadaczy kredytów w tej walucie zaczęliśmy nazywać „frankowiczami”. Podaję przykłady nazw osobowych, ponieważ tak jak w wypadku kwarantanny, patrzymy na aktualna sytuację przede wszystkim z perspektywy jej uczestników.

Język w naturalny sposób musi dostosować się do nazwania rzeczywistości albo określonych ról, jakie w tej rzeczywistości mamy do zagrania. Każda sytuacja szczególna zmusza język do zapełnienia nowych miejsc. Zmusza nas do tego, żebyśmy wzbogacili język w warstwie czysto informacyjnej a zarazem wywołuje w nas chęć oswojenia, swego rodzaju rozbrojenia odczuwanego niebezpieczeństwa. Często też za pomocą żartów językowych, eufemizmów czy też łagodząc tabu, rozbrajamy trudną rzeczywistość.

Czy obserwuje Pan obecnie tendencję do minimalizmu wypowiedzi?

Nie wydaje mi się, żebyśmy odczuwali taką tendencję, potrzebę ograniczania używanego słownictwa, ponieważ obecnie komunikujemy się bardzo intensywnie. Może niekoniecznie głosem, ale za pośrednictwem mediów społecznościowych bardzo dużo piszemy na różne tematy. Chcąc zainteresować czytelnika tym, co piszemy, często używamy stylu, może nie kwiecistego, ale mającego przyciągnąć uwagę.

Jednym z efektów obecnej trudnej sytuacji będzie sporo dzienników czasu zarazy. Aby odpowiedzieć na pytanie, czy występuje obecnie tendencja do minimalizmu w zakresie używanego słownictwa, trzeba poczekać, aż tego typu źródła będą dostępne, by móc obliczyć występowanie poszczególnych wyrażeń. Osobiście uważam, że takie zjawisko nie zachodzi w komunikacji międzyludzkiej, wyłączam tutaj sferę komunikacji w polityce. Pandemia nie ogranicza nam języka, wręcz przeciwnie skłania nas do kreatywności. Nie przeceniałbym nadzwyczajności obecnej sytuacji, jest to jedno z wielu przeżyć, które będziemy pamiętać, ale właśnie jako jedno z wielu. Także ta sytuacja pozostawi pewien ślad w języku, tak jak wiele innych sytuacji przedtem.

Rozmowa z dr. hab. Markiem Łazińskim z Instytutu Języka Polskiego, Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego

Tekst rozmowy jest do pobrania tutaj.

dr hab. Marek Łaziński

Profesor uczelni w Instytucie Języka Polskiego na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalista z zakresu gramatyki i socjologicznej interpretacji kategorii językowych, lingwistyki korpusowej, badacz języka w ujęciu frekwencyjnym i kluczowości słów. Członek Rady Języka Polskiego. Sekretarz kapituły konkursu Słowo roku, przewodniczący kapituły plebiscytu Młodzieżowe Słowo Roku, członek uniwersyteckiego zespołu „Słowa klucze”. Współautor „Rekomendacji dotyczących języka niedyskryminującego na Uniwersytecie Warszawskim“.

www.uw.edu.pl/poradnik-jezykowy